piątek, 20 maja 2011

Koniec świata

Podobno na jutro szykuje się jakaś apokalipsa? Ktoś tak sobie zaplanował. Która to już z kolei? Straciłam rachubę. A ja mam na jutro inne plany i ten pomysł nie bardzo mi się podoba. Na dodatek kupiłam sobie dziś kolejne szpilki i nie zdążyłam nawet w nich pochodzić. Ja nie chcę, żeby to były moje ostatnie szpilki w historii świata! To takie banalne kupić sobie na koniec szpilki. Jakbym wcześniej o tym końcu świata wiedziała, to może kupiłabym coś innego? Co byłoby dobre na taką okazję? Może coś z wielkiej literatury lub Biblia do kontemplowania w obliczu zagłady świata? Może chociaż włosy bym przefarbowała, by w niebie (optymistka ze mnie) nie trafić do sekcji "blondi"?
Ach, zaskoczyło mnie to wszystko. Za późno na zmiany. Pozostaje liczyć jutro na... ładną pogodę ;-)))

sobota, 7 maja 2011

Zleciało. Co? Kto? Z czego? Tydzień zleciał...

Dzisiejszy poranek. Surrealistyczny. Cudowne majowe światło i śnieg skrzący się w kwitnącym ogrodzie. Ciepłe światło i termometr, który uświadamia, że to oddech zimy... oby ostatni.


Większy zszedł na dół ubrany do szkoły w krótkie spodenki i t-shirt. Wyluzował się. Za to Mniejszy zabiera się właśnie za szukanie zimowych butów. Każdy inny. Każdy wyjątkowy. A z tych samych rodziców ;-)))


Tyle udało mi się napisać w środę rano, a potem zamrugała  do mnie praca, codzienność, obowiązki. Tydzień krótki, więc zleciał błyskawicznie.

  Kolejny maj, kolejne matury. Mój najgorszy koszmar senny? Zdaję maturę po raz drugi. Teraz, po latach jako stara baba. Ktoś wymyślił, że dawne matury tracą ważność i muszę zdawać jeszcze raz. A ja przecież niczego już nie pamiętam.... Siadam w ławce i próbuję zbierać myśli. Na szczęście w tym momencie zazwyczaj się budzę ;-)

A dziś?
Rozmowa z mężem:
- Kochanie, zrobiłam coś strasznego, ale boję się powiedzieć....
- Co zrobiłaś? Mów!
- No,...
- Zdradziłaś mnie?
- Nie!
- Rozwaliłaś auto?
- Nie!
- No to co takiego zrobiłaś?
- Kupiłam buty!
W tym momencie uspokojony mąż oddycha z ulga i nie wnika w takie szczegóły, jak ilość i cena butów. Ma przecież całe auto i kochającą żonę.

Zawsze mówiłam, że kina nie powinny być w bezpośrednim sąsiedztwie galerii handlowych :-) A w kinie byłam z Mniejszym na "Gnomeo i Julia". Film taki sobie, kilka smacznych dialogów, ale akcja dość niespójna. No i dubbing poległ na całej linii. Jedynie Pazura uniósł swoją rolę, dosłownie wymiatał. Julia w wykonaniu Urbańskiej bezpłciowa i nudna ( a może tak mi się tylko wydawało, bo jej nie lubię i nie jestem obiektywna). Reszta też słabo, a myślę, że można było poszaleć. W każdym razie drugi raz oglądać tego filmu nie zamierzam... nie mam już pieniędzy na kolejne buty ;-)))

A teraz...
Mniejszy weekenduje się u dziadków. Większy wrócił z wycieczki i odsypia. Mąż coś tam dłubie przy pracy na konkurs. A ja idę z książką cieszyć się słońcem.

Miłego popołudnia życzę!
 
 

wtorek, 3 maja 2011

Zielono mi...

     Pomieszało się wiośnie w tym  zielonym łebku. Ale czego się tu spodziewać po kimś, kto ma tylko fiołki i bratki w głowie?
   Za oknem biało, zimno, brrrr.... Zamiast grzać się w promieniach słońca i udawać, że to prawie lato, grzeję się przy kominku i mam wrażenie, że wróciła zima. Wczoraj odkryłam pierwsze kiełki maciejki. A teraz ta bidula marznie pod śniegiem...
    W zwiazku z tą aurą nieprzewidywalną siedzimy w domu. Udajemy, że nie widzimy tego, co dzieje się w ogrodzie. Na obiad miało byc mięsko z grilla i sałatka. Jest mięsko z piekarnika i sałatka. Mało energetyczne to menu, ale kto by się spodziewał? Może tylko Pan Kot. On wiedział już wczoraj wieczorem! Weszło panisko do domu, wygoniło Pana Psa z legowiska i zaanektowało ciepły koc. Nie opuszcza tego schronienia i dzisiaj. No, niech mi ktoś teraz powie, że koty są glupie? ;-)))
    Zastanawiam się, w co ubrać jutro dzieci i siebie? Wyciągać zimowe ubrania czy liczyć na łaskawość aury? Co prawda, jak wykazują moje wieloletnie obserwacje pogodowe, 4 stopnie w maju nigdy nie są tak samo zimne jak 4 stopnie w lutym. Naprawdę. Nie wiem od czego to zależy? Może termometry nie są obiektywne?
Na wiosnę przy +10 stopniach na plusie biegam w czółenkach i cienkiej kurteczce. I nie marznę. Zimą przy tym samym wskazaniu termometru wkładam kozaki, czapkę i resztę zimowego ekwipunku. Może to my sami programujemy nasze umysły i ciała na daną porę roku i odczuwamy temperaturę zgodnie z jakimś naszym wewnętrznym schematem?
    Jakby na to nie patrzeć, zimno rozpanoszyło się w domu i w ogrodzie. Ratuję się gorąca herbatą i  cieszę, że nie pojechaliśmy na ten weekend nad morze. Czasami dobrze, że moje plany przegrywają z żużlem i fotografią ;-)))


Edit:

Boli mnie ucho i gardło.Do apteki nie jadę,bo mi się nie chce. W związku z tym chyba zacznę odprawiać jakieś gusła. Mam za to znowu męża w domu, kilka kartonów morawskiego wina na pocieszenie i słoneczne Morawy na fotografiach, których jeszcze nie widziałam. Biorąc pod uwagę gorący kominek w domu i zimy śnieg na zewnątrz - bilans długiego weekendu wychodzi na zero ;-)))

poniedziałek, 2 maja 2011

Bank holiday

Długi weekend. Siedzę w domu, bo przedszkole zamknięte, szkoła zamknięta i dostałam cały jeden dodatkowy dzień nicnierobienia w prezencie. W końcu mamy maj. Na dworze słonecznie, szkoda czasu na pracowanie w taki dzień. Postanawiam się dziś wyspać  do oporu (tym to łatwiejsze, że mąż wyjechał , a dzieci przetrzymałam wczoraj długo w noc), wstać tylko wtedy, gdy naprawdę już będę miała na to ochotę i bez wyrzutów sumienia spędzić czas leniwie, a właściwie to go zmarnotrawić. Staram się być konsekwentna więc od godziny 11 (tak, tak, pospaliśmy sobie) plan realizuję sukcesywnie.

       No, ale śniadanie jakieś zjeść wypada. Skromnie, żeby się nie narobić. Mniejszy jęczy o jajecznicę, starszy chce parówki i omlet. Obydwaj jęczą o tosty. Dobra, dzieci głodzić nie mogę. Niewielkie odejście od założeń. Miał być jogurt i płatki,a tymczasem jest  do sprzątania pół kuchni, szorowanie patelni, mycie podłogi (bo się jajko omksnęło) i pranie tapicerki krzesła (nigdy nie lubiłam keczupu - teraz wiem, dlaczego).
Koło południa kuchnia doprowadzona do stanu używalności. Chyba nawet Magdę Gessler bym zadowoliła?  
      Pora znowu zacząć się lenić. Słońce wyszło, idę zatem z gazetą na taras. A tu stół zakurzony, krzesła mokre od deszczu. W takim syfie nie będę wypoczywała, bo się nie da. Trzeba posprzątać. Mija pół godzinki i taras lśni, wiosna cieszy kwitnącym bzem i mogę znowu rozkoszować się wolnym dniem. Może jeszcze tylko herbatkę sobie zaparzę?
       Kolejny kwadrans i zaopatrzona we wielki kubek yerba mate zasiadam na tarasowej huśtawce. Biorę do ręki Neewsweek, szukam artykułu, który zaczęłam czytać wczoraj wieczorem... Z domu dobiega mnie wołanie Większego: Mammmaaaaa, kiedy obiad?
       Co? Już obiad?! Czy każdy nastolatek hoduje w swoim brzuchu stado wygłodniałych tasiemców? Przecież dopiero było śniadanie, nawet kuchenka jeszcze nie ostygła. Nie ma rady, chciało się mieć dzieci, to trzeba je teraz karmić. Proponuję pizze (na telefon), bo przecież to mój leniwy dzień. Pizza, bleeee... My chcemy spaghetti, twoje, bo twoje najlepsze!. Skubańcy, wiedzą, jak mnie podjeść. Nie będę podawała tu przepisu na spaghetti, dość powiedzieć, że tylko makaron był gotowy, reszta - moje dzieło. Wraz ze sprzątaniem, całe to gotowanie zajęło mi 1.5 godziny.

      W ferworze walki ubrudziłam kilka ścierek, bluzkę, fartuch kuchenny i parę innych szmatek. Poleży, zaschnie, nie dopiorę tego potem. Tak więc mam już za sobą dwa prania, trzecie w pralce. Zaraz wyciągam pierwszą partię ciuchów z suszarki. Wypadałoby je wyprasować, bo potem mi się nazbiera tyle, że się przez kilka wieczorów nie wyrobię. Mam w końcu ekstra wolny dzień, od rana nic nie robię, to co mi ta godzinka przy żelazku szkodzi? A gazetę doczytam sobie kiedy indziej.  Może w jakiś normalny, roboczy dzień będę miała więcej wolnego czasu? Bo dzisiaj to już na nic nie mam siły, a jeszcze psa trzeba uczesać, kolację zrobić, Mniejszego wykąpać.

W końcu mam dziś wolne, nie?

niedziela, 1 maja 2011

Poranna kumulacja

Jestem kawomaniakiem. Nie walczę z tym, nie zamieniam kawy na herbatę. Taką siebie lubię, a ponad wszystko lubię kawę. Poranny rytuał parzenia, warkot młynka, syk pary i wreszcie ten zapach. Na to czekam każdego ranka. Dzisiaj też.
     Włączam ekspres. Po chwili komunikat: dolej wody. No to chcę dolać, bo bez wody raczej kawy nie będzie. Patrzę, a tu w dzbanku filtrującym sahara. Ani kropelki. No to czekam,  aż się przefiltruje. Czekam, czekam... czas dłuży się niemiłosiernie. Kropla po kropli bez pośpiechu ale sukcesywnie spływają przez filtr. Wreszcie mam! Wlewam do ekspresu i naciskam przycisk.
    Kolejny kopniak poranny: zbiornik kawy ziarnistej pusty. To nic, przecież jest w szafce obok. Sięgam do szafki, a tam pusty słoik. Trzeba iść do spiżarni. Niby tylko kilka metrów, ale dla kawosza na głodzie to jak maraton. Biorę nową paczkę, sięgam po nożyczki, bo jakoś trzeba się dobrać do zawartości. I co? Nożyczki, zazwyczaj pomieszkujące w szufladzie zmieniły miejsce bytowania i przeniosły się w nieznane. Czy może być coś gorszego? Stoję z paczką cudownych ziarenek i jedyne co mogę, to sobie je podotykać przez grubą folię. Gdzie są nożyczki!?!? Jak otworzyć kawę? Nożem, zębami, czymkolwiek? Szarpię się po kuchni, w głowie miotam przekleństwa na podbieracza nożyczek, wreszcie mam! Wsypuję do pojemnika i wreszcie mogę robić kawę!
      Teraz jeszcze mleko. Zapomniałam o mleku. Bez mleka nie ma latte. Lodówka, prawy dolny róg w drzwiach. Tam zawsze jest mleko. Zawsze jest pod warunkiem, że ktoś go nie wypił i nie zostawił pustego kartonu na pocieszenie. No nie! Tego już za wiele. Czuje się jak w potrzasku! Stoję z pustym kartonem i mam ochotę kogoś zabić. Użyłabym do tego nożyczek więc chyba  dobrze, że jednak ich nie znalazłam? Mleko jest, owszem. Ale stoi sobie na półce w garażu, a  droga, te parę metrów, które mam do przebycia to w tej chwili mój ośmiotysięcznik. Nic to! Nie można się załamywać. Wszak co cię nie zabije, to cię wzmocni. Idę! Po chwili wracam z łupem. No, teraz to już nic mi nie przeszkodzi i zaraz będę miała  kawę. Znowu naciskam przycisk. I co??? Kolejny komunikat: opróżnij zbiornik fusów. Nie, nie, nie! To już ponad moje siły, ale się nie poddaję. Fusy do śmieci, zamykam drzwiczki i JEST. Po killkudziesięciu sekundach mam w dłoniach kubas z cudownie pachnącym latte na bazie podwójnego espresso. Istna rozpusta, uczta dla ciała i duszy. Ten zapach, kolor.
Warto było się pomęczyć!
(Następnym razem sięgnę po rozpuszczalkę).

Miłej niedzieli ;-)))