poniedziałek, 2 maja 2011

Bank holiday

Długi weekend. Siedzę w domu, bo przedszkole zamknięte, szkoła zamknięta i dostałam cały jeden dodatkowy dzień nicnierobienia w prezencie. W końcu mamy maj. Na dworze słonecznie, szkoda czasu na pracowanie w taki dzień. Postanawiam się dziś wyspać  do oporu (tym to łatwiejsze, że mąż wyjechał , a dzieci przetrzymałam wczoraj długo w noc), wstać tylko wtedy, gdy naprawdę już będę miała na to ochotę i bez wyrzutów sumienia spędzić czas leniwie, a właściwie to go zmarnotrawić. Staram się być konsekwentna więc od godziny 11 (tak, tak, pospaliśmy sobie) plan realizuję sukcesywnie.

       No, ale śniadanie jakieś zjeść wypada. Skromnie, żeby się nie narobić. Mniejszy jęczy o jajecznicę, starszy chce parówki i omlet. Obydwaj jęczą o tosty. Dobra, dzieci głodzić nie mogę. Niewielkie odejście od założeń. Miał być jogurt i płatki,a tymczasem jest  do sprzątania pół kuchni, szorowanie patelni, mycie podłogi (bo się jajko omksnęło) i pranie tapicerki krzesła (nigdy nie lubiłam keczupu - teraz wiem, dlaczego).
Koło południa kuchnia doprowadzona do stanu używalności. Chyba nawet Magdę Gessler bym zadowoliła?  
      Pora znowu zacząć się lenić. Słońce wyszło, idę zatem z gazetą na taras. A tu stół zakurzony, krzesła mokre od deszczu. W takim syfie nie będę wypoczywała, bo się nie da. Trzeba posprzątać. Mija pół godzinki i taras lśni, wiosna cieszy kwitnącym bzem i mogę znowu rozkoszować się wolnym dniem. Może jeszcze tylko herbatkę sobie zaparzę?
       Kolejny kwadrans i zaopatrzona we wielki kubek yerba mate zasiadam na tarasowej huśtawce. Biorę do ręki Neewsweek, szukam artykułu, który zaczęłam czytać wczoraj wieczorem... Z domu dobiega mnie wołanie Większego: Mammmaaaaa, kiedy obiad?
       Co? Już obiad?! Czy każdy nastolatek hoduje w swoim brzuchu stado wygłodniałych tasiemców? Przecież dopiero było śniadanie, nawet kuchenka jeszcze nie ostygła. Nie ma rady, chciało się mieć dzieci, to trzeba je teraz karmić. Proponuję pizze (na telefon), bo przecież to mój leniwy dzień. Pizza, bleeee... My chcemy spaghetti, twoje, bo twoje najlepsze!. Skubańcy, wiedzą, jak mnie podjeść. Nie będę podawała tu przepisu na spaghetti, dość powiedzieć, że tylko makaron był gotowy, reszta - moje dzieło. Wraz ze sprzątaniem, całe to gotowanie zajęło mi 1.5 godziny.

      W ferworze walki ubrudziłam kilka ścierek, bluzkę, fartuch kuchenny i parę innych szmatek. Poleży, zaschnie, nie dopiorę tego potem. Tak więc mam już za sobą dwa prania, trzecie w pralce. Zaraz wyciągam pierwszą partię ciuchów z suszarki. Wypadałoby je wyprasować, bo potem mi się nazbiera tyle, że się przez kilka wieczorów nie wyrobię. Mam w końcu ekstra wolny dzień, od rana nic nie robię, to co mi ta godzinka przy żelazku szkodzi? A gazetę doczytam sobie kiedy indziej.  Może w jakiś normalny, roboczy dzień będę miała więcej wolnego czasu? Bo dzisiaj to już na nic nie mam siły, a jeszcze psa trzeba uczesać, kolację zrobić, Mniejszego wykąpać.

W końcu mam dziś wolne, nie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz